sobota, 31 maja 2014

Crowes come to this forest

CANA

            Gdyby mnie teraz widział, parsknąłby śmiechem.
            Cztery kroki i była już dziesięć metrów dalej. Wiatr łaskotał jej twarz a długie, rude włosy w biegu przypominały pelerynę. Dziesięciocentymetrowym sztyletem przecinała gałęzie, które zagradzały jej drogę.
            Słońce powoli zachodziło. Musiała biec jeszcze szybciej; nie czuła stóóp, a na łydkach miała już czerwone paski od cienkich gałęzi, które chłostały ją przy każdym kroku. W oddali słychać było wycie wilka, odgłosy leśnych ptaków i szarżujące zwierzęta. Las zaczynał żyć swoim życiem.
            Parsknąłby śmiechem, a potem by mnie zabił.
            Ta wizja wydawała jej się aż za bardzo prawdopodobna, co było kolejnym punktem do listy jej motywacji. W Jaahrehall musiała się zjawić jak najszybciej, co do tego nie miała wątpliwości.
            Po kolejnych kilku minutach biegu znalazła się już na tak zwanych “przedmieściach”. Był to półkolisty, szeroki plac, który okalał przednią część zamku Jaahrehall (Tylna zaś była otoczona Gajem, który kończył się wysokim na pięć metrów, zdobionym murem. Za nim był już tylko las, który przez miejscowych nazywany był Lasem Conchorowym, czyli lasem wilczych życzeń). Nie zwalniając tempa wymijała kupców, którzy zabierali swój towar z racji późnej pory i elfy idące na popularne, odbywające się co wieczór uczty ku chwale Natta, boga nocy, które były pretekstem do pijańskiej, całonocnej zabawy.
            Zobaczy mnie i skręci mi kark.
            To wydawało jej się tak prawdopodobne, że aż namacalne. Z ich dwójki to ona była psem do bicia i chłopcem na posyłki. Jeśli coś szło nie tak to ona narażała się dla niego, nigdy odwrotnie, mimo że był od niej trzy razy starszy, silniejszy i bardziej doświadczony. Nie darzył ją żadnym pozytywnym uczuciem. Na początku podejrzewała, że elf po prostu jej nienawidzi z niewiadomego powodu, ale gdy poznała go bliżej zrozumiała, że jest on po prostu zbyt zimny i zgorzkniały, żeby stworzyć z kimkolwiek więź. Postanowiła do tego przywyknąć, w końcu nie miała wyboru. Nie łączyło ich nic prócz sypialni, a raczej małej komórki przyłączonej do zamku w której oboje mieszkali, i profesji, ale jednak to nadal było za dużo i chcąc czy nie chcąc  była na niego skazana.
            Tak jak się domyślała czekał na nią pod drewnianymi drzwiami do ich “domu”. Wbrew wszystkim jej domysłom, nic nie powiedział. Miał ten sam kamienny wyraz twarzy co zawsze, tak samo jak zwykle popatrzył na nią z pogardą w oczach, ale nie odezwał się ani słowem.
            -Ibor, ja przepraszam, wiem, że powinnam być wcześniej, ale… - mężczyzna nie dał jej dokończyć. Złapał ją za ramię i wepchnął do sieni.
            -Ktoś do ciebie. - Powiedział swoim ochrypłym, twardym głosem i zamknął za nią drzwi.

           
            -Co? Znaczy… Ojcze. Nie spodziewałam się ciebie tutaj. - Wysapała dziewczyna speszona obecnością ojca.
            -Wiem. Przecież nie zapowiadałem przybycia, jak mogłabyś się mnie spodziewać, głupia? - Powiedział tonem pełnym pogardy nawet na nią nie patrząc.
            To była jedna z niewielu kwestii, w których zgadzała się z Iborem. Oboje mieli powyżej uszu jej ojca, Connora Rhodana, rudowłosego szlachcica zwanego Małym Królem i jego paranoiczną chęć dojścia do władzy. Z każdym dniem był coraz bardziej przekonany, że tron Jaahrehall należy się jemu. Jego jedynym argumentem był fakt, że jego prababka niemal sto lat wcześniej została królową (Zawsze pomijał przy tym fakt, że zginęła rozszarpana przez kozły dwa tygodnie później, przez co we wszystkich balladach czy anegdotkach jest wyśmiewana i traktowana ironicznie a jej imię zmieniło znaczenie z “perła” na “nieudolna”).
Gdy kilkanaście lat temu w królestwie panował zamęt spowodowany Zimną Wojną, Connor próbował złapać byka za rogi. Stwierdził, że to on po tym wszystkim co się stało przywróci ład w Jaahrehall i mianował się królem, każąc tytułować swoją osobę Connor Wielki Założyciel, Władca Jaahrehall i Wszystkich Mu Bliskich, Mąż i Ojciec, Bóg Urodzaju, co oczywiście skończyło się wielkim wybuchem śmiechu w całym królestwie. Za obrazę majestatu i kpinę Connor Rhodan został wygnany wraz z brzemienną żoną i dwójką dzieci.
            Canie wydawało się, że to ona ucierpiała na tym najbardziej. Ojciec opętany rządzą władzy wysłał ją na zamek już kiedy miała dziesięć lat. Była prezentem, formą przekupstwa; Connor powiedział królowi, że wraz z przeprosinami i prośbą o wybaczenie daje królestwu swoją córkę. Zaznaczył, że teraz jest ona na usługi króla. Nie była niczym innym tylko niewolnicą.
Wyznaczono ją do opiekowania się siedmioletnim wówczas synem poprzedniego, zmarłego króla. Trzy lata nauki i znalazła się u boku Ibora, chroniąc i obserwując niedojrzałego nastolatka przełykając w tym samym czasie chore ambicje, które zaszczepił w niej jej ojciec.
            -Masz jakąś sprawę? - Spytała Cana najbardziej bezwzględnym tonem na jaki było ją stać. Jej ojciec jednak wydawał się to ignorować.
            -Chcę żebyś się w końcu pośpieszyła.
            -Pośpieszyła… z czym?
            -Pamiętaj, że po coś tu jesteś.  . - Mówiąc to spojrzał na nią swoimi ciemnymi oczami. Od lat nie widziała tam ojcowskiej miłości, jedynie pogardę i sarkazm.
            Dobrze wiedziała o co chodzi. Byłaby głupia, jeśli myślałaby, że siedem lat temu Connorowi Rhodanowi naprawdę chodziło o przebaczenie i zadośćuczynienie. Dobrze wiedział, że on nie ma już szans na tron; nie po porażce jaką zaznał kilkanaście lat temu. W jego planach było jednak zobaczenie swojego nazwiska na tronie, a jedyną na to szansą był właśnie Cana.
            Cana już otwierała usta żeby coś powiedzieć, ojciec wstał jednak, podszedł do niej i powiedział:
            -Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, naprawdę. Zapłać im, zabij kogoś, daj sobie zrobić bachora… Mam to gdzieś. Dla mnie liczy się efekt, a nie widziałem go od siedmiu lata. Póki nie widze u Ciebie żadnego progresu, nie uważam cię za moją córkę.
            Ominął dziewczynę jeszcze raz pogardliwie patrząc na jej splątane włosy sięgające pasa, skórzane, brązowe spodnie do kolan i beżową, ubłoconą, luźną koszulę, których nie powstydziłby się najbiedniejszy wieśniak, splunął i wyszedł.

_____________________________________________________

Wybaczcie kilkudniowe opóźnienie, ale ostatnio jestem niemal tak zakręcona jak akcja tego rozdziału, także jak nie będziecie  czegoś ogarniać to służę pomocą, ale liczę na Waszą cierpliwość, bo wszystko wyjdzie w praniu :)

~SAIOFRE~


czwartek, 15 maja 2014

Iana oinicilas in cridile.

SHANLEY
2003

Kamień wielkości pięści dorosłego mężczyzny uderzył w ramię dziewczynki, zostawiając na jasnej sukience z kołnierzykiem grudki błota. Mimo że łzy leciały ciurkiem po jej bladych policzkach, dzieciaki stojące na około ochoczo rechotały.
-Kto trafi w nos wygrywa! - Wykrzyknęła dziewczyna z wystającymi zębami i warkoczami koloru smoły. W stronę Shanley poleciały kolejne trzy kamienie. 
Miała wielką ochotę rozpłakać się na ich oczach i szlochając poprosić ich, żeby przestali. Żeby odłożyli kamienie, schowali do kieszeni chęć dręczenia młodszych i poszli zająć się swoimi sprawami. Chciała zawołać kogoś dorosłego, kogoś, kto przyszedłby i stanąłby po jej stronie. 
-Jesteś odmieńcem! - Wrzeszczały okrutne, dziecięce głosy. 
-Twoja mama nawet Cię nie chciała, pewnie jak zobaczyła coś takiego to od razu się powiesiła! - Kolejny kamień, tym razem trafił prosto w brzuch co wywołało oczywiście salwę śmiechu. 
-Jeszcze się dziwisz się, dlaczego nikt nie chce się z Tobą bawić, zakichany dziwaku?! -Kolejne dwa kamienie. Shanley zdawało się, że miejsca w które trafiały  zaczynają płonąć.
-Z taką mordą nigdy nie znajdziesz sobie przyjaciół!
-Nie chcemy cię tu!

Jeszcze kilka godzin po tym wydarzeniu, kiedy dzieci rozeszły się już do swoich pokoi a opiekun kolonii zabrał zapłakaną i posiniaczoną Shanley do jej lokum, dziewczynka czuła na całym ciele palący ból. W nocy gryzła pięści, żeby nie szlochać zbyt głośno. Wiedziała, że jeśli dzieci z łóżek obok usłyszą jakikolwiek płacz, rozpocznie się kolejna seria drwin i okrutnych żartów.
Nie zadawała sobie nawet trudu, by zastanawiać się dlaczego to właśnie z niej  szydzili przez całe dwa tygodnie wycieczki. Wystarczyło jej tylko jedno spojrzenie w lustro. Różniła się od nich pod wieloma względami. Jej skóra na całym ciele miała jasny, perłowy odcień. Włosy dziewczynki były białe jak śnieg, i może miałoby to swój urok, gdyby nie to, że były łamliwe, rozdwojone i bardzo rzadkie. Jedynym kontrastem w tej wszechobecnej bieli były lodowo błękitne oczy oraz nos i policzki, które miały barwę świńskiego różu, co upodobniało dziewczynkę do małego prosiaczka.
Gdy była na granicy snu w głowie usłyszała melodię. Brzmiała ona jak połączenie harfy i dzwoneczków. Po chwili dało się usłyszeć cichutki głosik.

-Wszystkie elfy wracają do domu, maleństwo.
Nie bój się, że nie zdążysz
Wszyscy na czekają właśnie na Ciebie
Dziecko bohatera, nasze słodkie dziecko

Nie brzmiało to jak piosenka; nijak nie współgrało z melodią-kołysanką. Jednak coś w małej, sześcioletniej główce Shanley Brann uznało, że to nie jest tylko wymysł dziecięcej wyobraźni. Uwierzyła, że to miejsce nie jest jej domem. Nie chodziło tu konkretnie o pokój w ośrodku kolonijnym, nie o jej dom zastępczy, nie o szpital ani o bibliotekę. Żadne z tych miejsc nie było jej Domem. 
Domem, o którym wiedziała jedynie podświadomie i który od tego czasu stał się jej jedyną deską ratunkową.

SHANLEY
2010


Gdy blade stopy Shanley dotknęły zimnych paneli w jej pokoju, na zegarze wybiła piąta nad ranem. 
Muszę iść na dwór. Iść na dwór i zjeść korzeń.
Jakkolwiek myśl ta byłaby dla niej absurdalna w normalnych okolicznościach, tak tej nocy była  oczywista. Po prostu MUSI iść za piękny, biały domek z niebieskim dachem, przejść przez pole  rzepaku i w małym lasku zjeść korzeń. Normalna, naturalna rzecz.
Ominęła drzwi do pokoju małego Iana, dwa lata młodszej od siebie Violet i sypialnie przyszywanych rodziców po czym zeszła po schodach nie patrząc nawet pod nogi. Znalazłszy się na parterze rozejrzała się jak zahipnotyzowana po pomieszczeniu.
Nic nie było na swoim miejscu, wszystko wydawało się być jakby z innego, obcego i chaotycznego świata.
Dlatego musisz zjeść ten korzeń, Shanley. 
Nacisnęła na klamkę drzwi wejściowych i sekundę później znalazła się na targającym wietrze. Noc była chłodna, zwłaszcza, że był to środek września. Słońce mozolnie zbierało się do wstania, szło mu to jednak tak opornie, że gdy jedenastoletnia wówczas Shanley Brann przeskakiwała niezdarnie przez płot, niebo miało kolor granatu.

Biegnąc przez pole rzepakowe nie patrzyła pod nogi, przez co co chwila traciła równowagę i padała jak długa na ziemię. Jednak po każdym upadku szybko wstawała i biegła dalej, jakby zaraz miało jej zabraknąć czasu; tak, jakby od tego miało zależeć jej życie.
Gdy pole rzepaku, które przez pewien moment wydawało się być bezkresne, zmieniło się w zieloną łąkę, Shanley przyśpieszyła kroku. Podbiegła - na tyle szybko, na ile pozwalało jej wykończone ciało - do najbliższego drzewa i rzuciła się przed nim na kolana. Wbiła blade, drobne palce w ziemię.
Zaczęła kopać.

O siódmej rano dom państwa Brannów nie przypominał pobojowiska, o nie.
To co się tam działo  to było istne piekło.
Gdy tylko Ethan Brann zorientował się, że jego podopiecznej nie ma ani w łóżku, ani w łazience, a drzwi wejściowe są otwarte na oścież, wpadł w panikę. Bez wahania poinformował o tym wszystkich domowników, nie wyłączając malutkiego Iana, który spanikował bardziej niż jego przyszywany ojciec i z agonalnym skowytem zdjął pieluchę i rozmazał na ścianie jej zawartość, co dodatkowo zgorszyło rodzinę Brannów.
Po dwudziestu minutach w drzwiach stanęła sama zaginiona. Była ona jednak w stanie, który jeszcze bardziej przeraził domowników.
Koszula nocna sięgająca do kolan wszędzie miała żółte przebarwienia od rzepaku i ciemne plamy z błota. Dziewczynka była jeszcze bardziej blada niż zazwyczaj; powieki jej opadały i wydawało się, że ledwo trzyma się na nogach. W poczochranych włosach można było znaleźć grudki ziemi i trawę. Zęby miała niemal całe czarne od ziemi, której resztki zostały jej w kącikach ust. Widok pościeranych do krwi stóp przyprawiał o mdłości, największe “wrażenie” robiły jednak ręce jedenastolatki.
Z obu dłoni ciurkiem ściekały jej stróżki krwi. Kruche paznokcie po prostu poodpadały a palce stały stały się sine i sztywne.
-Jesteście już bezpieczni - wysapała z uśmiechem Shanley Brann. Podniosła rękę do włosów i odrzuciła kosmyk z twarzy na bok, zostawiając na czole krwawy ślad, po czym, wycieńczona, runęła jak długa.





______________________________________________________________

Przepraszam za lekki poślizg, ale myślę, że jeden dzień w tą czy w tamtą nie robi zbytniej różnicy.
Opowiadanie postanowiłam podzielić na części, z czym można zapoznać się TU. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli części będzie trzy, z czego druga będzie najdłuższa (Znając życie nic nie pójdzie po mojej myśli, ale pomińmy tę kwestię XD)

~SAIOFRE~